Nasze świadectwo
Poniższy tekst to świadectwo małżonków Ilony i Jakuba Tarasiuków, których dziecko przyszło na świat przy pomocy diagnostyki i leczenia niepłodności metodami NaProTECHNOLOGY. Prelegenci wystąpili w ramach Konferencji: „NaProTECHNOLOGY w diagnozowaniu i leczeniu niepłodności. Szanse – wyzwania – efekty.”
Już niedługo na stronie Konferencji znajdzie się film z tego wystąpienia jak również pozostałych prelegentów.
„Szanowni Państwo! Jako że nieczęsto zdarza nam się przemawiać do grona 600 osób, pozwoliliśmy sobie napisać i odczytać nasze świadectwo, aby po pierwsze, nie zjadła nas doszczętnie trema oraz abyśmy nie przeoczyli żadnego ważnego elementu naszej opowieści.
Jesteśmy małżeństwem od 2008 roku. Po ponad roku starań o poczęcie dziecka zauważyliśmy trudności nie tylko z samym poczęciem, ale także ze standardowym rozpoznaniem u mnie dni płodnych i niepłodnych. Na samym początku nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, ciesząc się nawet z faktu, że w takim razie dzieciątko pocznie się niespodziewanie i spontaniczne – bez określonego planowania. Jednak czas mijał, a moje wizyty u lekarzy – ginekologów stawały się coraz częstsze – także ze względu na bardzo długie cykle (które potrafiły trwać nawet 1,5 roku!).
Nic nowego jednak lekarze mi nie mówili, tylko tak jak to miało miejsce jeszcze przed ślubem, gdy przedstawiałam problem braku miesiączek, standardowo proponowali mi tabletki antykoncepcyjne na uregulowanie cyklu. Ja również standardowo, już przyzwyczajona do tego rodzaju traktowania, cierpliwie pytałam, w jaki sposób mi to pomoże, po czym nieprzekonana tłumaczeniem lekarza, przyjmowałam receptę i nie wykupiwszy jej, szłam do kolejnego ginekologa, licząc na to, że może on wreszcie postawi jakąś diagnozę tak, abym wiedziała, na co właściwie cierpię i czy coś jest nie tak z moimi jajnikami.
Niektórzy lekarze potrafili przekonywać mnie również, że takie rzadkie miesiączki to „moja uroda”, inni proponowali, żebym po prostu przytyła (od lat ważyłam bowiem zaledwie 45 kg) lub żebym tak się nie stresowała poczęciem dziecka, bo przecież w końcu ono samo przyjdzie (a ja przecież się nie stresowałam, gdyż dość wcześnie po ślubie zaczęliśmy z mężem starać się o dziecko i nie weszliśmy w fazę napięcia, że to musi być ”już”). Nikt też z bliskich nie przypuszczał, że staramy się o dzieciątko, więc temat ten nie był dla nas absolutnie, na tamtym etapie, stresujący.
Naszym problemem podzieliliśmy się z instruktorką Naturalnego Planowania Rodziny, panią Kasią Chorodeńską (zajmującą się metodą objawowo-termiczną). Znała już ona dobrze moje wykresy temperatury i obserwację śluzu, na których kompletnie nie było widać jakichkolwiek zmian (wzrostu temperatury czy zmiany wyglądu śluzu). Wówczas pani Kasia zaproponowała nam, abyśmy skontaktowali się z panią Mirosławą Szymaniak – Instruktorem Modelu Creighton w Naprotechnologii.
Bez wahania podjęliśmy to wyzwanie, pomimo tego, że współpraca z panią Mirką wiązała się z wyjazdami do Poznania, a my jesteśmy przecież z Wrocławia. Przeczuwaliśmy, że być może wreszcie zostaniemy potraktowani przez kogoś podmiotowo, a nie przedmiotowo. Mieliśmy jednak pewne obawy: wiedzieliśmy bowiem od pani Kasi, że na samym początku będziemy przez pewien czas uczeni obserwacji i interpretacji moich cykli w zupełnie nowy sposób, a biorąc pod uwagę, że mój cykl potrafił trwać nawet pół roku, byłam przerażona, że w ten sposób nigdy nie zajdziemy w ciążę i że może rzeczywiście lepiej pójść do jakiegoś lekarza, który szybko tabletkami wywoła mi owulację i wtedy będziemy próbować z poczęciem. Jednak myśl, że problem nie jest zdiagnozowany nie dawała mi (a zwłaszcza mojemu Mężowi) spokoju i na szczęście – właśnie za namową Męża – zdecydowałam się na podróż do Poznania i na naszą przygodę z Naprotechnologią.
Nie wdając się w techniczne szczegóły naszych działań w ramach Naprotechnologii, ten czas był dla nas niesamowitą szkołą samodyscypliny i wzajemnego wsparcia. Pomagała nam w tym instruktorka – pani Mirka, która dodawała nam otuchy w chwilach zniechęcenia i smutku.
Czasem, patrząc na moje karty obserwacji, miałam łzy w oczach, widząc, że nic się na nich nie dzieje, że nic się nie zmienia. Czułam upływające tygodnie i mówiłam sobie, że już dłużej nie wytrzymam tej niepewności i tego szukania dnia PEAK (chodzi o nagłą zmianę we wzorcu śluzu, która wskazywałaby na działanie progesteronu wzrastającego po owulacji).
Jednocześnie, mimo zniecierpliwienia i niepewności, towarzyszyła nam radość z coraz lepszego poznawania mojego cyklu, ze wzajemnej współpracy i rozmów, z tego, że nie podchodzimy do naszej płciowości tylko technicznie, ale również od strony duchowej i psychicznej. Trudno to opisać słowami, ale troska o jedność małżonków i ochrona ich przed przedmiotowym traktowaniem swojej własnej płodności, jest z zasady wpisana w pracę instruktorów i lekarzy Naprotechnologów, przez co tak bardzo różnią się oni od tych lekarzy, z którymi mieliśmy dotychczasowy kontakt (mimo, iż wielu z nich było naprawdę życzliwymi i serdecznymi osobami).
Po 5 miesiącach obserwacji pojechaliśmy na wizytę do doktora Macieja Barczentewicza – lekarza Naprotechnologa z Lublina. Wyprawa do Lublina w styczniową śnieżną i mglistą pogodę wymagała sporo determinacji, ale naprawdę opłacało się! Zostaliśmy potraktowani przez doktora w sposób naprawdę profesjonalny i kompleksowy (odczytanie karty obserwacji, wywiad ze mną, z Mężem, badanie), a co mnie ogromnie ucieszyło, wróciliśmy do domu z diagnozą: zespół policystycznych jajników, i z konkretnym planem leczenia (do dziś się zastanawiam, dlaczego tylu lekarzy nie było w stanie zdiagnozować u mnie tego tak powszechnego schorzenia? Ponadto z tego co wiem lekarze często twierdzą, że zespołu PCO się nie leczy). Plan ten wymagał dalszej współpracy z panią Mirką, gdyż mimo, iż zakładał leczenie farmakologiczne (tabletki, zastrzyki), musiał on współgrać ze specyfiką mojego osobistego cyklu (co również różni Naprotechnologię od zwykłego wywoływania owulacji u kobiety, które dokonuje się bez współpracy z jej własną gospodarką hormonalną).
Po powrocie do domu zaczęło się żmudne leczenie oraz czekanie na konkretny dzień cyklu (i zmianę w śluzie), aby podać odpowiedni zastrzyk, a potem odpowiednie tabletki. Na szczęście nie pozostaliśmy z tym sami – wciąż bowiem kontaktowaliśmy się z panią Mirką wysyłając jej nasze obserwacje, a jednocześnie czuliśmy się do końca za to wszystko odpowiedzialni i jak najmniej uzależnieni od lekarskiej interwencji czy słów typu: „teraz pękł pęcherzyk, proszę szybko działać!”. Wręcz przeciwnie, mieliśmy przekonanie, w którym utwierdziła nas pani Mirka i doktor Barczentewicz, że znając swoje cykle, przyjmując leki, umiejąc rozpoznać dni płodne i niepłodne, należy po prostu podczas okresu potencjalnie płodnego współżyć radośnie i spontanicznie. Jak nie uda się w tym cyklu, to w kolejnym itd.
Dawało nam to wielką radość i wolność, tak wielką, że już w pierwszym leczniczym cyklu poczęło się nasze dzieciątko! Wiedzieliśmy o tym niemal natychmiast po obserwacji karty i przedłużających się dniach suchych. Jedynie dzięki telefonicznemu kontaktowi z panią Mirką i doktorem Barczentewiczem, którzy natychmiast polecili mi zrobić badanie poziomu progesteronu, udało nam się utrzymać ciążę. Okazało się bowiem, że na przestrzeni paru dni progesteron zaczął bardzo gwałtownie spadać do krytycznie niskiego poziomu, przy jednoczesnym gwałtownym wzroście poziomu HCG, wskazującym na ciążę (test ciążowy także wyszedł pozytywnie). Tych wszystkich badań nigdy byśmy nie wykonali bez Naprotechnologii. Natychmiast też, za radą doktora, rozpoczęliśmy suplementację progesteronu w bardzo dużych dawkach, które następnie w kolejnych tygodniach zmniejszaliśmy. Efekt? Udało się utrzymać tak bardzo zagrożoną ciążę.Moje późniejsze wizyty u lekarzy ginekologów (musiałam bowiem w moim mieście znaleźć lekarza prowadzącego ciążę) tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że dostaliśmy ogromną szansę w postaci Naprotechnologii, gdyż każdy z ginekologów, do którego potem trafiłam, był bardzo zdziwiony, że tak wcześnie wiedziałam o ciąży i pytali, po co w ogóle robiłam badanie progesteronu i po co się tak stresowałam jego niskim poziomem. Próbowali mi wytłumaczyć, że suplementacja progesteronu była niepotrzebna i że „w ogóle całe to leczenie było niepotrzebne, bo pewnie dziecko i tak by się poczęło”. Poczułam, że ci sami lekarze, którzy nie potrafili nam pomóc w poczęciu dzidziusia, traktują Naprotechnologię jako formę jakiejś amatorskiej zabawy, nie wiedząc, że to właśnie ich myślenie jest bardzo wąskie i że wiele mogliby pomóc pacjentom borykającym się z problemem niepłodności, gdyby skorzystali z tego, co tak naprawdę oferuje w tym zakresie medycyna.
Proszę Państwa! Nie jesteśmy lekarzami, przez co nie dysponujemy tak bogatą wiedzą na temat ginekologii, lecz gotowi jesteśmy zaryzykować nawet stwierdzenie, iż prawdopodobnie wiele istnień ludzkich udałoby się uratować, gdyby „zwykli” ginekolodzy, przy większej trosce i zaangażowaniu, potrafili na drodze obserwacji codziennych zmian zachodzących w kobiecie, a nie tylko przy okazjonalnym badaniu USG – odkryć to, że poczęło się dziecko, by w sytuacji zagrożenia życia płodu na bardzo wczesnym etapie, móc skutecznie zareagować. Tak bowiem stało się właśnie w naszym przypadku.
Uważamy, że bardzo niedobrze się stało, że lekarze tak łatwo godzą się z poronieniami. Naturalnie doskonalę zdaję sobie sprawę z tego, że jest wiele przypadków, w których ani ginekolog-Naprotechnolog, ani zwykły ginekolog, nie są w stanie temu zapobiec. Taka jest bowiem natura naszego organizmu. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę, że rozpoznanie stanu ciąży w pierwszych kilkunastu dniach od poczęcia, co umożliwia właśnie Naprotechnologia, oraz przekonanie o tym, iż życie ludzkie rozpoczyna się w momencie zapłodnienia, co z kolei cechuje całą ideę Naprotechnologii, przez co także lekarzy Naprotechnologów, na pewno pozwoliło by zminimalizować odsetek ciąż zagrożonych poronieniem na wczesnym etapie. Gdyby nie pełna zaangażowania postawa dwóch lekarzy (pani Ani Dzioby i Macieja Barczentewicza) oraz instruktorki, pani Mirki Szymaniak, którzy poświęcając swój prywatny czas, na odległość, telefonicznie, walczyli o poczęte w łonie mojej żony życie, dziś nie było by wśród nas naszej kochanej córeczki Marysi.
Zatem ogromna troska i wrażliwość lekarzy (i instruktorów) Naprotechnologów wpisana jest w zamysł tej metody; może i ginekolog-Naprotechnolog przyjmie dziennie o połowę mniej pacjentów, aniżeli inni, lecz poświęcony przez nich czas, empatia, wysiłek i zaangażowanie przyniosą błogosławione owoce ich pracy.Na zakończenie tego świadectwa pragniemy ponownie z całego serca podziękować pani Mirce Szymaniak, panu doktorowi Maciejowi Barczentewiczowi oraz pani doktor Annie Dziobie za okazaną pomoc i profesjonalizm! I pomimo tego, że robiliśmy to już wiele razy, nasza wdzięczność jest dozgonna i nie raz jeszcze usłyszą oni nasze słowa podziękowania. Wszystkim lekarzom życzymy uczciwości i satysfakcji z poszukiwania dobrych odpowiedzi na dobrze postawione pytania! Natomiast małżonków starających się o poczęcie dzidziusia wspieramy swoim doświadczeniem i zapewniamy, że warto dać sobie szansę poprzez Naprotechnologię.
Metoda ta utwierdziła nas w przekonaniu, że to nie my mamy prawo do dziecka, ale dziecko ma prawo do naszej miłości: cierpliwej, pięknej i poszukującej prawdy…!”.
Ilona i Jakub Tarasiukowie, 24.03.2012 r.
Wcześniejsze wypowiedzi Ilony i Jakuba dostępne pod koniec filmu: o Naprotechnology
Aktualizacja: p. Tarasiukom urodził się synek Tymoteusz